Strona główna
Logo

"Przywiązani do przywiązania"

Anna Dodziuk


Przywiązujemy się do ludzi, ale też do miejsc, idei, rzeczy i spraw. Te niewidoczne więzi i zaangażowania chronią nas i ugruntowują w życiu. Niektórzy ludzie potrafią się związać blisko z partnerem, nie tracąc przy tym swej odrębności i niezależności.

Potrafią się też rozstać, gdy wybrany cel okazuje się pomyłką, a partner rani. Inni zaś boją się zbliżyć, związać z kimś lub czymś, wycofują się. Jeszcze inni kurczowo trzymają się partnera lub celu, choć jest im źle, bo nie potrafią się rozstać? Z czego to wynika?
Uderzające jest podobieństwo niektórych związków do uzależnienia od substancji chemicznej. Osoba uzależniona od alkoholu czy od nałogowej miłości, to ktoś, kto nigdy nie nauczył się zmagać ani ze światem zewnętrznym, ani wewnętrznym. Dlatego szuka stabilności i gwarancji bezpieczeństwa w przywiązaniu do kogoś lub czegoś z zewnątrz. Jednak ten układ może stać się bardzo szybko pułapką, z której trudno znaleźć wyjście. Bardzo lubimy – nawet ci, co się nie przyznają – wzruszające piosenki o miłości. Zawsze są na topie, a słowa „Nie mogę bez ciebie żyć” kojarzą się nam z wielkim uczuciem i zapowiedzią dozgonnego szczęścia, jakże pożądanymi przez kobiety i mężczyzn, przez młodych i starszych wszelkich zawodów. A mnie to jakoś nie wzrusza i kiedy słyszę w radiu: „Przetańczyć z tobą chcę całą noc/I nie opuszczę cię już na krok”, robi mi się duszno i niedobrze. Może nigdy nie doszłabym, o co w tym wszystkim chodzi, gdyby nie pewna lektura. Kilkanaście lat temu wpadła mi w ręce książka Santona Peele’a, amerykańskiego teoretyka uzależnienia, o fascynującym tytule Miłość i nałóg, gdzie autor (o zgrozo!) pisze, że w naszej kulturze w większości związków „miłość nie jest podobna do uzależnienia – miłość jest uzależnieniem”.

Jak narkotyk


Bliższe przyjrzenie się temu bulwersującemu stwierdzeniu pokazuje, że podobieństwo niektórych związków do uzależnienia od substancji chemicznej jest uderzające. Najpierw: jakie to związki i jaka „miłość”? Osoba uzależniona od alkoholu lub narkotyków czy od nałogowej miłości to ktoś, kto nigdy nie nauczył się zmagać ani ze światem zewnętrznym, ani wewnętrznym i dlatego szuka stabilności oraz gwarancji bezpieczeństwa w oddziaływaniu kogoś lub czegoś z zewnątrz. Dzięki nim uzyskuje kojące poczucie dobrostanu, ale jednocześnie płaci za to zanikiem innych zainteresowań i możliwości oraz ogólnym pogorszeniem sytuacji życiowej, spowodowanym nadmierną koncentracją na nałogu. W miarę jak kurczą się inne możliwości, zwiększa się uzależnienie, a wraz z nim – odcięcie się od normalnego życia.
Partnerzy są coraz bardziej zdani na siebie, zamknięci w związku, który angielski pisarz David Herbert Lawrence określał jako „egoizm we dwoje”. Takie uzależnienie – jak każdy inny nałóg – wciąga osoby, którym nie udało się zostać w pełni sobą i wobec tego muszą żyć przywiązane do kochanej osoby, która może wzmocnić ich słabe czy rozbite „ja”. Lecz ten układ staje się dla nich pułapką, bo co prawda początkowo umożliwia im odzyskanie równowagi, ale nie pozwala wyjść na zewnątrz i spotkać się z innymi ludźmi czy zdarzeniami. Pogłębia to nieporadność i sztywność, każde musi więc w coraz większym stopniu polegać na drugim. W ten sposób wciągają się nawzajem w coraz bardziej zamkniętą, wyizolowaną i osłaniającą się wzajemnie relację.
Nałogowe przywiązanie do drugiej osoby, błędnie zwane miłością, spełnia przynajmniej niektóre kryteria uzależnienia, m.in.:

  • poczucie przymusu pozostawania w związku (podobne do przymusu zażywania);
  • rosnące szkody (coraz większe odcięcie od świata, redukcja życiowych szans, narastające poczucie dyskomfortu, martwota relacji, a czasami alkoholizm lub przemoc w rodzinie);
  • objawy odstawienia po rozstaniu (niekiedy takie same, jak np. alkoholowe, łącznie z wymiotami, gorączką, dreszczami, bólami mięśni, zaburzeniami rytmu serca, bezsennością);
  • niepowodzenia przy próbach samodzielnej zmiany (powroty do tych samych związków lub wchodzenie szybko w układy bardzo podobne);
  • rozbudowany system przekonań wspierających uzależnienie (bardzo trudny do rozpoznania, ponieważ kultura na różne sposoby popiera nałogowe związki).

Przykłady? Żony, które rezygnują z kontaktów z przyjaciółmi niezależnie od płci, traktując to jako naturalną „daninę” na rzecz związku. Albo mężowie, którzy są gotowi poddać się kontroli żony, rozciągniętej na różne dziedziny ich życia, tracąc możliwość decydowania o np. realizowaniu swoich pasji. Kobiety i mężczyźni rezygnują z bycia sobą, poświęcają swoją niezależność i swoje satysfakcje. Z jakich powodów zgadzają się na to i dlaczego gotowość do samoograniczeń w związku jest tak powszechna? Robią to, bo ważniejsze od ich indywidualności i autonomii – chciałoby się powiedzieć: ich podmiotowości – jest zachowanie układu zapewniającego im zadowolenie z życia, poczucie bezpieczeństwa, nadającego kształt ich codzienności i będącego głównym źródłem dowartościowania.

Obydwoje albo jedno

A druga strona? Czy robi to samo? Wygląda na to, że zdarzają się dwa zasadniczo różne rodzaje sytuacji: gdy obydwoje zapadają na wzajemne uzależnienie oraz gdy jedno z partnerów jest uzależnione, a drugie to wykorzystuje. Czerpie wielorakie korzyści (materialne, poprzez wyzysk pracy, nadużycia emocjonalne i seksualne), zyskując władzę i kontrolę.

W przypadku wzajemnego uzależnienia sytuacja obydwojga w relacji wydaje się i im, i otoczeniu świetna, a układ jest stabilny do momentu, kiedy nie zmienią się potrzeby (np. wskutek zmiany otoczenia, pracy nad sobą, bolesnej straty, nagłego skoku w dół lub w górę w karierze zawodowej) albo nie pojawi się partner bardziej atrakcyjny, czyli lepiej zaspokajający „uzależnieniowe” potrzeby. Wtedy „uczucie na wieczność” odsłania swoją prawdziwą naturę, którą dawni moraliści nazwaliby egoistyczną.

Nieraz w grupach, które prowadziłam, i podczas damskich rozmów słyszałam krytykę i narzekanie na partnerów, których znaczną część dałoby się sprowadzić do jednego zdania: „Nie dajesz mi tego, czego potrzebuję”. Z dalszych komentarzy jasno wynikało, że jeśli ta druga osoba jest ze mną nie po to, żeby zaspokajać moje potrzeby, to może w ogóle nie istnieć. Nie jest to – mimo deklaracji – w ogóle podobne do miłości, prawda?
Niektórym jednak nie jest dane przez dłuższy czas przeżywać poczucie bezpieczeństwa i zadowolenia – chodzi mi o osoby, które trafiły na partnerów-wyzyskiwaczy. Od czego to zależy? Zapewne w dużym stopniu od wzorców z rodzinnego domu, wspartych oddziaływaniem wzorców kulturowych. I tak kobiety są bardziej skłonne do podporządkowania, służenia, wyrzekania się siebie (nieraz nawet jest to dla nich osiowy element ich roli), a wspomaga takie postawy obawa przed porzuceniem. Mężczyźni natomiast częściej mają tendencję do dominacji, egzekwowania władzy i kontroli, do różnych rodzajów wyzyskiwania, co jest wzmocnione ich lękiem przed bliskością, a także solidnie ugruntowanym nawykiem tłumienia uczuć.

Zdrowa druga połowa

A co się dzieje, kiedy ktoś, kto ma nałogowe potrzeby i związaną z tym skłonność do uzależniania się, trafi na osobę ugruntowaną, pewną siebie, autonomiczną? Na kogoś, kto się nie uzależni, bo tego nie potrzebuje? Tutaj – jak wynika z opowieści osób, które w podobnych sytuacjach bywały – możliwe są kolejne dwa scenariusze. Po pierwsze, osoba z zadatkami na nałogowego partnera czy partnerkę może ozdrowieć. Zdarza się, że dostanie tyle poczucia bezpieczeństwa, miłości i dowartościowania, że stanie na własnych nogach, niejako dorośnie emocjonalnie do zdrowego związku. Ten optymistyczny wariant w życiu zdarza się dość często, chociaż my, psychoterapeuci, prawie go nie widujemy, bo przecież takie pary do nas nie przychodzą.
I wariant drugi: uzależnienie okazało się głębokie, skłonność do zlania się w jedno z partnerem bardzo duża, a wieczne niezadowolenie i frustracja nie do zniesienia dla drugiej strony. Takie związki, co nietrudno przewidzieć, rozpadają się. A jeśli bawić się w proroka, to można oczekiwać, że osoba nałogowa znajdzie sobie kogoś, kto będzie ją wykorzystywał i trzymał przy sobie – jak narkomana na głodzie, czasami czymś pożywnym obdarzając. Natomiast osoba emocjonalnie zdrowa z dużym prawdopodobieństwem trafi na sobie podobną i jej następny związek będzie udany.

To nie jest miłość


Można osobę uzależnioną od miłości opisać krótko: to ktoś, kto szuka drogi na skróty – cudownego środka czy sposobu, który pozwoli bez wysiłków, zmagań, mocowania się ze sobą i ze światem zaspokoić swoje potrzeby emocjonalne. Wróćmy do piosenek: „bez ciebie czuję pustkę”, „kiedy cię nie ma, nie mogę sobie znaleźć miejsca”, „jesteś lekiem na całe zło” i „zawiązałaś mi świat”. Popatrzmy na to bez romantycznej otoczki: potrzebuję cię dla siebie, ze względu na siebie, żeby z ciebie czerpać i korzystać. Nie dlatego, że mnie zachwycasz, że cieszy mnie przebywanie z tobą, że przy tobie się rozwijam, lecz dlatego, że – przepraszam za porównanie – muszę się przyssać do twojej żyły jak wampir, żeby móc jakoś żyć.
Brak autentycznego zainteresowania sobą nawzajem podważa wiarygodność romantycznych haseł, że nałogowa miłość zawiera w sobie żywą i głęboką namiętność. Intensywność kontaktów, której często zazdrościmy takim parom, to nie jest autentyczne przywiązanie i głęboka więź, tylko desperacja. Nic dziwnego, że takie związki nie przetrzymują czasu próby: ciężkiej choroby, śmierci kogoś ważnego dla niej lub dla niego, czasem zwykłej przeprowadzki do innego miasta.

Uciekinierzy od życia

Jak pisze Santon Peele, uzależnienie występuje u jednostek o słabym zakotwiczeniu w życiu. Charakteryzuje je pustka, nieporadność, pesymizm, brak zaufania do siebie, brak podstawowego ukierunkowania w życiu. Nietrudno zauważyć, że i substancja chemiczna, i druga osoba te deficyty – będące przyczyną straszliwego dyskomfortu – mogą wypełnić. Wtedy ważniejsze staje się to, że jest, niż jaka jest i niż to, co się w kontakcie z nią przeżywa. Właśnie dlatego tak trudno podjąć decyzję o rozstaniu: bo sama czy sam nie potrafię ułożyć sobie życia tak, żeby czuć się w nim dobrze.
Można więc powiedzieć, że uzależnienie jest ucieczką od realnego życia – dla osoby uzależnionej zbyt trudnego i pełnego problemów – w świat iluzorycznych przeżyć, jakich dostarcza picie alkoholu, zażywanie narkotyku czy romantyczny związek. Taki związek, zwłaszcza w fazie zwanej przez Wiesława Sokoluka „zespołem ostrego zakochania”, oślepia i ogłusza na wszystko inne. Działa jak potężna dawka środka znieczulającego.
Słabe zakotwiczenie w życiu, to produkt wychowania w rodzinie: takiego, gdzie z potrzebami dziecka nikt się nie liczył i gdzie z powodu dystansu, chłodu emocjonalnego rodziców, złego traktowania przez nich nabrało przekonania: „nikomu na mnie nie zależy”, „jestem do niczego”, „nic mi się nie uda”. Podobne skutki – choć brzmi to paradoksalnie – wywołuje dorastanie w rodzinach nadopiekuńczych: powoduje lęk przed samodzielnym podejmowaniem życiowych zadań i wchodzeniem w kontakty społeczne.
Przykłady można mnożyć. Konrad, najmłodszy z trójki rodzeństwa, przez całe dzieciństwo był pupilkiem mamy, hołubionym też przez ojca i dwie znacznie starsze siostry. Dostawał wszystko, czego sobie życzył, był obsługiwany i obskakiwany, a nawet – trudno w to uwierzyć – babcia dyktowała mu wypracowania, a ojciec rozwiązywał zadania z matematyki. W szkole w zasadzie nie miał kolegów, jako 16-latek zakochał się w koleżance z klasy, przez którą był traktowany tak, jak przez swoją rodzinę – jakby był pępkiem świata. Po kilku latach bycia razem ożenił się z nią i chociaż u obydwojga wzajemne zainteresowanie najwyraźniej osłabło, nie próbował nawet myśleć o innej kobiecie, tak przerażająca wydawała mu się perspektywa zabiegania o kogoś i ryzyko odrzucenia, ale też wizja utraty adoracji, chociaż teraz sprowadzała się ona właściwie do pustych gestów.
W rodzinie Karoliny niepodzielnie panował ojciec, despota z nieprzewidywalnymi atakami furii, który na niewiele jej pozwalał i surowo karał nawet za drobne przewinienia. Dziewczyna jeszcze przed ukończeniem szkoły wyprowadziła się z domu do obcego miasta, tam bardzo męczyła ją samotność. Kiedy poznała Damiana, szczęście – jak się wyraziła – zagościło w jej życiu. Pobrali się w końcu i co prawda on coraz bardziej ją zaniedbywał, ale dla niej nie do wyobrażenia było, że mogliby się rozstać. Nawet nie próbowała zobaczyć się z kimś pod jego nieobecność, pójść do kina, na jakieś kursy. I na wszystko miała wytłumaczenie, zaczynające się od: „My się tak kochamy, że...”.

Gdyby nie ten związek, Karolina najprawdopodobniej poznałaby nowe koleżankami i kolegów, może przyłączyłaby się do jakiejś paczki, nauczyła się chociaż trochę przezwyciężać nieśmiałość, odkryła u siebie zainteresowania czy pasje i pewnie bardziej uwierzyłaby, że dla kogoś może być interesująca i atrakcyjna. I gdyby dopiero po tym wyszła za mąż, to małżeństwo nie byłoby dla niej więzieniem, w którym sama jest własnym strażnikiem i jeszcze wymyśla różne uzasadnienia, że oto mieszka w pałacu swoich marzeń.

Zdrowa miłość

Wiele osób ma skłonność do przeciwstawiania relacji zbyt ciasnych i dusznych, zamkniętych i odizolowanych, o charakterze wzajemnego uzależnienia takim związkom, w których panuje dystans i chłód, podtrzymywany przez lęk przed zależnością i bliskością. Tymczasem przeciwieństwem nałogowej miłości jest zdrowa miłość, a nie inny rodzaj jej chorobliwej postaci. Na czym jednak ta zdrowa miłość miałaby polegać?

Nie będzie to chyba zbyt odkrywcze, jeśli powiem, że na otwartości i autonomii. Oparty na niej związek charakteryzowałby się – odnajduję się tu w tradycji Ericha Fromma – integralnością i niezależnością każdego z partnerów, dążeniem do rozwoju i wzbogacania swego życia oraz pragnieniem tego samego dla drugiej osoby. To, co pomnaża jej doświadczenia, jest przyjmowane z radością i dlatego, że to dla jej dobra, i dlatego, że dzięki temu ona staję się bardziej atrakcyjną towarzyszką życia. Co więcej, ktoś, kto czuje się zintegrowany wewnętrznie, może zaakceptować też takie doświadczenia, które – przyczyniając się do rozwoju partnera – powodują jego oddalenie. W uzależnionych związkach już samo wyobrażenie o tym wywoływałoby panikę.

Jeśli partnerzy są gotowi przyglądać się swemu związkowi i poddawać go refleksji, to koncepcja uzależnienia może być narzędziem do uzyskania większej świadomości, aby móc powstrzymać rozwój zaczątków uzależnienia, obecnych w relacjach, i rozbudowywać elementy konstruktywne. Aby więc przede wszystkim – co jest dla zdrowej relacji kluczowe – w poszanowaniu swojej odrębności nie rezygnować z wcześniejszych zainteresowań i kontaktów z ludźmi, włączając je do związku jeśli to możliwe, a zarazem zachowując czas i uczucia na kontynuowanie tych zajęć i przyjaźni, w których nie będzie uczestniczyć druga strona.

W nienałogowym, zdrowym związku partnerzy nie są wobec siebie zachłanni, ponieważ każde z nich – zanim zaczęli być razem – posiadało autonomię i równowagę wewnętrzną. Dlatego potrafią akceptować potrzebę prywatności, odmienne punkty widzenia i różne gusty, zdając sobie sprawę, że wymuszanie wzajemnych zobowiązań czy deklaracji do niczego nie prowadzi. Nie jest im duszno, bo nieustannie wpuszczają do swego związku świeże powietrze. Bycie razem jest dla nich szansą rozwoju. Chcą więcej rozumieć ze swojej więzi, z siebie i z partnera, dlatego dzielą się przeżyciami i stale chcą odkrywać nowe aspekty tego, co ich łączy. To pogłębia i wzmacnia ich relację. Bo – jak napisał Erich Fromm w książce „O sztuce miłości” – dzięki niej „człowiek przezwycięża uczucia izolacji i osamotnienia, pozostając przy tym sobą, zachowując swoją integralność. W miłości urzeczywistnia się paradoks, że dwie istoty stają się jedną, pozostając mimo to dwiema istotami.”